Zanim nastała epoka big bitu, był swing, były rumby i samby, a na scenie królowały Marta Mirska, Maria Koterbska, Natasza Zylska czy, niestety krótko, Ludmiła Jakubczak. Artystki sprzed kilku dekad stały się bohaterkami książki „Piosenkarki PRL-u”, którą napisała Emilia Padoł.
Kiedyś znali je wszyscy. Polskie Radio nadawało śpiewane przez nie szlagiery, pojawiały się na okładkach gazet i występowały w salach koncertowych, w domach kultury, w dużych miastach i w małych miasteczkach, gdzie publiczność zjeżdżała z okolicy furmankami. Bo takie były czasy. Szare, przygnębiające, czasem straszne, bo zaczynały zanim skończyła się epoka stalinizmu. Przeżyły wojnę, pochodziły z różnych zakątków Polski, co przed wojną miało trochę inne znaczenie. To naznaczyło je wspólnym piętnem tamtego pokolenia. Ale mimo tych okrutnych doświadczeń, które niosło życie, a może im na przekór, śpiewały nie o okropnościach wojny, nie o trudach powojennego życia, a o radości, miłości i małych szczęściach, które mogły spotkać w tamtych czasach każdą młodą dziewczynę. Ktoś może powiedzieć – jak to, w czasach, gdy brutalnie wprowadzano socjalizm, gdy w środku Warszawy wyrastał obcy miastu Pałac Kultury, symbol nowego zaborcy, one śpiewały o klipsach i karuzelach. Ale jak wielu młodych ludzi, którym udało się przeżyć wojnę, choć nie było takiego, który nie straciłby w niej kogoś bliskiego, chciały się cieszyć swoją młodością, urodą i talentem. Wszystkie chciały śpiewać i kiedy spełniało się to marzenie, dla wszystkich było to największe szczęście, jakie może przydarzyć się w życiu.
Chyba każda z nich na którymś etapie swojej rozwijającej się kariery spotkała Władysława Szpilmana. Dziś znany głównie dzięki filmowi „Pianista” muzyk był po wojnie niemal dyktatorem polskiej estrady. Jako dyrektor działu muzycznego Polskiego Radia decydował, kto nagra którą piosenkę, a młode piosenkarki czekały na jego wyrok – potrafi śpiewać czy nie. Kiedy Szpilman dawał zgodę, by nagrywać, piosenka niemal natychmiast po nagraniu trafiała na antenę radia. I trzeba przyznać, że dyrektor miał wyjątkowy talent i do wskazywania talentów, i do lansowania przebojów, czy też raczej szlagierów, bo tak się wówczas mówiło.
Dziś ich głos można usłyszeć tylko dzięki tym nagraniom. Kilka z nich, jak elegancka, choć posługująca się mało parlamentarnym językiem Marta Mirska, żywiołowa Natasza Zylska, która zostawiła karierę w Polsce i wyjechała do Izraela, czy Ludmiła Jakubczak, która właściwie u progu kariery zginęła w wypadku dorgowym, odeszło. Pozostałe zakończyły karierę i żyją z dala od rozrywkowego światka, jak Maria Koterbska czy Regina Bielska. Joanna Rawik zajęła się pisaniem. Ich epoka minęła, kiedy na scenie pojawiły się Karin Stanek czy Kasia Sobczyk, dziewczyny z gitarą, ubrane w dżinsy, których piosenki towarzyszyły nowemu pokoleniu młodych ludzi. Władysław Szpilman wymyślił Festiwal Piosenki w Sopocie, a potem założył Kwintet Warszawski i zajął się własnymi koncertami. Na scenę zaś wkroczył Franciszek Walicki, twórca polskiego bigbitu.
Emilia Padoł pisząc książkę poznała artystki, miała okazję porozmawiać o czasach, gdy królowały na estradzie. Dziś, gdy styl retro znowu jest modny, szlagiery Nataszy Zylskiej czy Ludmiły Jakubczak mogą inspirować. O tym, że warto, może świadczyć płyta, którą nagrała Magda Navarette, sięgając po piosenki Derwida, czyli Witolda Lutosławskiego. Bo tacy kompozytorzy tworzyli wówczas przeboje (choć Rena Rolska dopiero po latach dowiedziała się, że autorem jej hitu „Nie oczekuję dziś nikogo” był właśnie Lutosławski). O tym, jak powstawała książka „Piosenkarki PRL-u” Emilia Padoł, jej autorka, opowie w czasie spotkania w Muzycznej Jedynce w najbliższy piątek.



