Dziś trochę prywaty. Dowiedziałam się, że moja książka być może zawalczy na prestiżowym festiwalu Kryminalna Piła o tytuł najlepszej polskiej miejskiej powieści kryminalnej, jest bowiem wśród książek zgłoszonych do konkursu. Na razie droga daleka, ale dla autora znalezienie się w takim towarzystwie to już ogromne wyróżnienie. Jestem zdania, że nie należy przywiązywać się do wszelkich wyróżnień, nagród czy rankingów. Jeśli książka zostaje dostrzeżona, to wspaniałe uczucie. Jeśli nie, nie wolno zbaczać z obranej drogi. Ale kciuki trzymajcie!
Miasto wokół zamieniło się w morze ruin, którego bezkres
ograniczały tylko gdzieniegdzie zachowane ściany dawnych domów,
chybotliwie czekające na podmuch, który mógłby je zburzyć.
Manierystyczne kamienice z elegancją ciągnące się wzdłuż
zacienionych markizami ulic, którymi jeszcze kilka miesięcy temu
przechadzali się stateczni mieszczanie, może trochę zaniepokojeni
wiadomościami, które dochodziły ze wschodu, jednak ciągle pewni
własnej przyszłości, były teraz wypalonymi szkieletami, których
kikuty, pozostałe po bombardowaniach, wbijały się we
wczesnowiosenne niebo, unosząc swoje pozbawione głosu skargi na
własny los. Nad miastem powiewała polska flaga, materialne
ucieleśnienie obcych, którzy na swych czołgach wkroczyli do
miasta, by umieścić ją na fasadzie Artushof, zanim jeszcze Danzig
został ostatecznie zdobyty. Nie było już
Heilige-Geist-Gasse i Altstädtischer Graben, Hundegasse i Pfeferstadt, Vorstädtischer Graben i Jopengasse.
Zniknęła Złota Kamienica. Zniknął Dom Ferberów na
Langegasse i Dom Schlieffów na Brotbänkergasse. Na Frauengasse
pozostały tylko przedproża; poznaczone śladami po pociskach
zachowały nawet żeliwne poręcze, choć teraz schody prowadziły
donikąd. Pochylony nad Motlau Zuraw przeglądał się w wodach
rzeki, w której pogrążyły się Spichlerze Królewski i Oliwski,
Gdański i Pod Koroną. Pruskie mury na Speicherinsel zamieniły się
w zwałowiska potłuczonych cegieł, spośród których wychylały
się w akcie ostatecznej desperacji resztki dźwigów i urządzeń
portowych, choć portu też już nie było. Znad Motlau zniknęły
handlarki ryb, które każdego poranka wędrowały na Fishmarkt z
koszami pełnymi pomuchli i bałtyckich śledzi. Hotel Danziger Hof
wciąż się palił, bo kosztowne zasłony, dywany w apartamentach i
jedwabna pościel w pokojach dla gości nie poddawały się tak
łatwo. Paliły się nikomu już niepotrzebne polski przed wojną
Continental i niemiecki Reichshof. Waliły się neorenesansowe
stropy, pod którymi ginęły porcelanowe zastawy i srebrne sztućce,
mosiężne dzwonki i bawełniane ręczniki. Bóg, o którym wszyscy
już zapomnieli, nie oszczędził Marienkirche i Bartholomäikirche.
Sąd Ostateczny, który kiedyś zawędrował do Danzig dzięki
korsarskim poczynaniom kapra Beneke, teraz umknął zagładzie. Sąd
ostateczny, który miał dokonać się nad miastem, tym razem
dosięgnął także rzeczy, które pozostały na swym miejscu, z
nadzieją na lepszą przyszłość. Ale teraz nikt ich już tu nie
chciał.
ograniczały tylko gdzieniegdzie zachowane ściany dawnych domów,
chybotliwie czekające na podmuch, który mógłby je zburzyć.
Manierystyczne kamienice z elegancją ciągnące się wzdłuż
zacienionych markizami ulic, którymi jeszcze kilka miesięcy temu
przechadzali się stateczni mieszczanie, może trochę zaniepokojeni
wiadomościami, które dochodziły ze wschodu, jednak ciągle pewni
własnej przyszłości, były teraz wypalonymi szkieletami, których
kikuty, pozostałe po bombardowaniach, wbijały się we
wczesnowiosenne niebo, unosząc swoje pozbawione głosu skargi na
własny los. Nad miastem powiewała polska flaga, materialne
ucieleśnienie obcych, którzy na swych czołgach wkroczyli do
miasta, by umieścić ją na fasadzie Artushof, zanim jeszcze Danzig
został ostatecznie zdobyty. Nie było już
Heilige-Geist-Gasse i Altstädtischer Graben, Hundegasse i Pfeferstadt, Vorstädtischer Graben i Jopengasse.
Zniknęła Złota Kamienica. Zniknął Dom Ferberów na
Langegasse i Dom Schlieffów na Brotbänkergasse. Na Frauengasse
pozostały tylko przedproża; poznaczone śladami po pociskach
zachowały nawet żeliwne poręcze, choć teraz schody prowadziły
donikąd. Pochylony nad Motlau Zuraw przeglądał się w wodach
rzeki, w której pogrążyły się Spichlerze Królewski i Oliwski,
Gdański i Pod Koroną. Pruskie mury na Speicherinsel zamieniły się
w zwałowiska potłuczonych cegieł, spośród których wychylały
się w akcie ostatecznej desperacji resztki dźwigów i urządzeń
portowych, choć portu też już nie było. Znad Motlau zniknęły
handlarki ryb, które każdego poranka wędrowały na Fishmarkt z
koszami pełnymi pomuchli i bałtyckich śledzi. Hotel Danziger Hof
wciąż się palił, bo kosztowne zasłony, dywany w apartamentach i
jedwabna pościel w pokojach dla gości nie poddawały się tak
łatwo. Paliły się nikomu już niepotrzebne polski przed wojną
Continental i niemiecki Reichshof. Waliły się neorenesansowe
stropy, pod którymi ginęły porcelanowe zastawy i srebrne sztućce,
mosiężne dzwonki i bawełniane ręczniki. Bóg, o którym wszyscy
już zapomnieli, nie oszczędził Marienkirche i Bartholomäikirche.
Sąd Ostateczny, który kiedyś zawędrował do Danzig dzięki
korsarskim poczynaniom kapra Beneke, teraz umknął zagładzie. Sąd
ostateczny, który miał dokonać się nad miastem, tym razem
dosięgnął także rzeczy, które pozostały na swym miejscu, z
nadzieją na lepszą przyszłość. Ale teraz nikt ich już tu nie
chciał.
Nad miastem anioły, wyd. Oficynka 2015
