Muzyka rozbrzmiewała w moim domu odkąd pamiętam. Mama jest muzykiem, dlatego pewnie nie miałam wyjścia i musiałam się muzyką zająć. W każdym razie taki był plan. Później go zburzyłam. Ale od muzyki nie odeszłam. Nie chciałam grać, bo egzaminy, recitale i koncerty były dla mnie za bardzo stresujące. Chciałam za to o muzyce pisać. Albo mówić, bo to już nie był stres, a przyjemność. Długo myślałam o tym, by zająć się muzyką poważną. Czytałam książki krytyków muzycznych i chciałam pisać jak oni. Imponowali mi wiedzą i erudycją. Byli blyskotliwi i elokwentni. Część z nich miałam później przywilej poznać. Nigdy nie spotkałam jednak pełnego klasy dawnego ziemianina, posługującego się cudownie barwną polszczyzną i ciętym humorem, gawędziarza umiejętnie budującego napięcie i potrafiącego doprowadzać swoją opowieść do puenty, co wcale nie jest umiejętnością oczywistą. Pozostały mi za to jego książki.
Jerzy Waldorff. Dziś mija 105 rocznica jego urodzin. Pochodził z bogatej rodziny ziemiańskiej. Studiował w Poznaniu, na Wydziale Prawa i w Konserwatorium Muzycznym. Zapewne duch artysty walczył z rodzinnym pragmatyzmem. Pracę krytyka muzycznego rozpoczął jeszcze przed wojną. Przed wojną popełnił też książkę o zasługach Mussoliniego dla włoskiej sztuki. Był wtedy działaczem obozu narodowo-demokratycznego. Podobno antysemitą. Po wojnie stanowił element klasowo podejrzany. Ziemianin i do tego endek. Gdy zatrudniano go w Polskim Radio, posłużył się pseudonimem. W 1951 roku pozwolono mu prezentować na antenie własne felietony. Ale mógł mówić wyłącznie o instrumentach muzycznych. I tak przyniosły mu popularność. Ta towarzyszyła mu już do końca życia. Z radia wyleciał w 1976, gdy podpisał protest przeciwko sowietyzacji polskiej konstytucji. Wcześniej zdążył zorganizować na antenie zbiórkę funduszy na wykupienie Willi Atma w Zakopanem. Dziś to Muzeum Karola Szymanowskiego. Sukcesem była też akcja poświęcona zbieraniu eksponatów dla muzeum w Teatrze Wielkim w Warszawie. Zebrano ich ok. 3000. Z inicjatywy Jerzego Waldorffa odrestaurowano pałac Radziwiłłów w Antoninie koło Ostrowca Świętokrzyskiego. W Antoninie współorganizował Międzynarodowy Festiwal „Chopin w barwach jesieni”. Dziś pamiętamy przede wszystkim jego pracę na rzecz cmentarza powązkowskiego. Już w 1974 roku powołał Społeczny Komitet Opieki na rzecz Ochrony Starych Powązek.

Jerzy Waldorff całe życie miał jamniki. Zawsze nadawał im
jedno imię – Puzon. Fot. Z. Nasierowska, Wikipedia/dp
Pozostawił po sobie kolejne pokolenia społeczników, które każdego roku zbierają fundusze na rzecz renowacji cmentarza powązkowskiego. Zostały też książki, te poświęcone muzyce poważnej. Twierdził, że muzyka łagodzi obyczaje. Pod tym tytułem od 1969 roku zamieszczał w Polityce felietony. Sam był też chyba świadectwem swojego hasła. Pisał, jak mówił. Ze swadą i potoczyście. Równie błyskotliwie opisywał aleatoryzm utworów prezentowanych na festiwalu Warszawska Jesień, jak i nogi Miry Zimińskiego w przedwojennym kabarecie. Pełen energii do końca życia, choć u jego schyłku mocno schorowany. Zawsze pod czujną opieką pana Miecia, dawnego tancerza Teatru Wielkiego Mieczysława Jankowskiego. Całe życie przedstawiał go jako dalekiego kuzyna. Razem spędzili jego większość. Jednak Waldorff mógł nazwać w 1982 roku Jerzego Urbana „łachudrą”, ale publicznego ujawnienia, kim był dla niego pan Miecio, nigdy nie zaryzykował. Podobno ojciec wydziedziczył go z tego powodu. Matka przyjęła partnera Waldorffa jak drugiego syna.
Jeden z felietonów zaczął cytatem: ” Kiedy Jarosław Iwaszkiewicz był już bardzo stary, powiedzial mi któregoś dnia: Im dalej posuwam się w latach, tym chętniej cofam w upodobaniach. Bo wiesz… dopóki trwa ciekawość świata, należy biec za młodymi, ale gdy pocznie chwytać zadyszka, dobrze jest siąść na długie odpoczywanie w cieniu Brahmsa”. W ten cień Jerzy Waldorff odszedł 29 grudnia 1999 roku. Miał 89 lat i przeżył prawie cały XX wiek. W jego książkach można znaleźć kronikę tamtego czasu przekazaną poprzez to, co najważniejsze było w muzyce.