Otwock to nie tylko świdermajer

        FB podpowiedział mi dziś, że zwiedziłam trochę ponad pięć procent świata. Niewiele, czy całkiem sporo? Wydawało mi się, że trochę świata widziałam, choć wiele miejsc znam dobrze tylko z opowiadań Taty. Rzeczywiście, nie byłam w Australii ani w Chinach, nie byłam w Indiach, w Kenii ani na Zanzibarze. Nie widziałam wieży Eiffla ani Big Bena. Marzę o podróży do Sztokholmu, Brugii i Strasburga. Ale z drugiej strony widziałam całkiem sporo – od portowego Hamburga, austriackiego Salzburga, gdzie odwiedziłam wszystkie miejsca związane z Mozartem, przez francuskie St. Tropez, gdzie, niestety, nie spotkałam żadnego żandarma, przez Florencję, Sienę, Wenecję i San Gimignano, Barcelonę i Gibraltar, po Ateny, Epidauros, Stambuł, Bejrut, Aleksandrię, Kair i Casablancę. Mieszkałam w Stanach i w Rumunii, choć z Rumunii niewiele pamiętam, bo byłam za mała, żeby interesować się czymś więcej niż zabawami z miejscowymi dziećmi, które nauczyły mnie zresztą całkiem sporo rumuńskich słów. Co więcej, wydawało mi się, że widziałam już tyle, iż dalekie podróże niekoniecznie są tym, co powinnam wpisać na swoją Bucket List. Od pewnego czasu bowiem wolę odkrywać to, co jest całkiem blisko, bez dalekich wojaży i wielkiego planowania. Lubię chodzić po ulicach i odkrywać to, co w codziennym pędzie umyka naszej uwadze, uwielbiam porównywać stare i nowe, i wymyślać historie, które mogły się tu rozgrywać. Nie potrzebuję egzotyki, żeby się odnaleźć, wystarczy mi plaża nad Bałtykiem zamiast aśramu w Indiach. Może coś tracę? Wydaje mi się, że tracą ci, którzy nie potrafią dostrzec tego, co mają w zasięgu ręki. Bo często jesteśmy jak ten Koziołek z bajki, który „po szerokim szukał świecie tego, co jest bardzo blisko”. A kiedy znajdę coś ładnego, coś ciekawego, niezmiernie mnie to zawsze cieszy. 
        Bardzo ucieszyło mnie, kiedy zobaczyłam robotników, którzy zaczęli remont walącego się od lat otwockiego teatru. Wiele jest w Otwocku miejsc, które wymagają opieki i pieniędzy, by wrócić do dawnego stanu. W tej chwili trwa remont sanatorium Gurewicza, najsłynniejszego podwarszawskiego świdermajera. Z rosnącym strachem wszyscy, dla których zabytki i historia są ważne, obserwowali, jak deska po desce Gurewicz zaczął znikać. Inwestor rozebrał cały budynek. Podobno ma go odbudować, deski zostaną poddane renowacji, a Gurewicz odzyska dawny blask i znowu będzie przeznaczony na cele medyczne – ma w nim być zorganizowana klinika chirurgii plastycznej i rehabilitacji. Ktoś się oburzy? Uważam, że mogą tu nawet powiększać biusty i usta, byleby przywrócili dawny blask tego miejsca. Na razie Gurewicza nie ma. Ale kilkadziesiąt metrów dalej stoi odnowiony budynek teatru.

          Teatr w Otwocku powstał w 1926. Założyli go uczniowie gimnazjum pod kierunkiem nauczyciela historii, malarza Edmunda Ajgera. Teatr był amatorski i nie miał własnej sceny. Przedstawienia odbywały się zwykle w sali Towarzystwa Śpiewaczego Spójnia, gdzie mieściło się tylko 120 osób, albo w remizie strażackiej, która znajdowała się wtedy na posesji należącej do ratusza. Kiedy odbywały się przedstawienia, wozy strażackiej wyprowadzano na dziedziniec, wieszano zasłonę, która była kurtyną, i wstawiano ławki, które numerowano na czas przedstawienia. W 1933 roku teatr dostał własną scenę w otwockim kasynie. Tutaj składowano też wszystkie sprzęty, które były potrzebne w czasie spektakli, a zwykle przynoszono je po prostu z domu. Teatr współpracował też z warszawską firmą z Nowego Światu, która świadczyła usługi działającym wówczas scenom teatralnym. 

        W czasie wojny spektakle się nie odbywały, w prywatych domach dawano jedynie wieczorki literackie. A teatr przybrał nazwę Znicz.
           Kiedy wojna się skończyła, wznowiono działalność teatralną. Aktorzy spotykali się wówczas często ze Stefanem Jaraczem, który przyjechał do Otwocka, by leczyć się po obozowych przeżyciach w czasie okupacji. Jaracz podobno chętnie przesiadywał w kinie Promyk po drugiej stronie torów kolejowych. To tam początkowo odbywały się próby teatru. Kiedy Jaracz  zmarł, aktorzy otwoccy postanowili nadać swemu teatrowi jego imię. Dostali też nową siedzibę – budynek, w którym przed wojną mieściło się jedyne przedwojenne otwockie kino Oaza. Kiedy do miasta weszli Niemcy, zamienili Oazę w propagadnowy Raj, ale kino zamknięto jeszcze w 1939 roku, bo nikt do niego nie chciał chodzić. W budynku urządzono magazyn zbożowy. Po likwidacji otwockiego getta magazyn przeniesiono, a do budynku wróciło kino. AK wydała jednak rozkaz, by je zniszczyć. Zabrano aparaturę projekcyjną, ale kino przestało działać tylko na trzy tygodnie. Żołnierze AK wysadzili więc całą kabinę projekcyjną. Po wojnie urządzono tu Dom Robotniczy PPS, a w 1947 wprowadził się teatr. Budynek z powodu złego stanu technicznego zamknięto w 2003 roku. Od tego czasu straszył w samym środku miasta. Teraz wygląda wspaniale i mam nadzieję, że będzie centrum kulturalnym Otwocka.

         A skoro wędrujemy po wieczornym Otwocku, to na sąsiedniej ulicy najbardziej reprezentacyjny budynek w mieście. Wieczorem wygląda naprawdę imponująco. W środku – Zespół Szkół Ogólnokształcących. A kiedyś był tu Dom Uzdrowiskowy z salą balową, restauracją, kawiarnią, salą teatralną o pokojami gościnnymi. Miało też być kasyno. Dzierżawca budynku marzył, by Otwock zamienić w Monte Carlo i odebrać klientów słynnemu kasynu w Sopocie, ale nie uzyskano zgody na prowadzenie działalności hazardowej i z planów nic nie wyszło. W czasie okupacji mieścił się tu niemiecki Dom Żołnierza i szkoła podoficerska. W 1944 roku urządzono tu siedzibę Głównego Urzędu Bezpieczeństwa, potem szpital dla żołnierzy, a w końcu oddano go szkole.

           To chyba jeden z najpiękniejszych budynków szkolnych w Polsce. By go wybudować, miasto zaciągnęło pożyczkę w Ameryce. Potem wydzierżawiono go niejakiemu Gustawowi Poiselowi, który zdefraudował pieniądze swoich niedoszłych pracowników, przed którymi zabarykadował się w budynku. Nocą z niego uciekł i ukrywał się w otwockich lasach, z których wypędziła go dopiero mroźna zima. Stanął przed sądem i dostał rok więzienia.
            Budynek „zagrał” w przedwojennym filmie „Manewry miłosne” z Aleksandrem Żabczyńskim. Kiedy go otwierano, na tarasie od strony parku grała orkiestra jazzowa, urządzono rewię mody i wybory królowej Otwocka. A wieczorem puszczano sztuczne ognie.

          Dziś w dawnym Domu Zdrojowym jest szkoła, a na terenie parku, który znajduje się na jego tyłach, można pojeździć na łyżwach na wylewanej co roku ślizgawce, poćwiczyć w plenerowej siłowni, pobawić się z dziećmi na placu zabaw, posiedzieć latem przy fontannie albo udać się w miejsce, które znają wszystkie otwockie łasuchy, czyli do cukierni Sosenka, która choć należy do współczesności, to odwołuje się do tradycji i utrzymana jest w stylu świdermajer. 

          Nocą cukiernia wygląda bajkowo, o każdej porze dnia można zjeść w niej na przykład pyszną szarlotkę z lodami.

           A na ogrodzeniu wokół parku wystawa, z której można dowiedzieć się czegoś na temat historii miasta, które powinno być warszawskim letniskiem tak, jak to było kiedyś, gdy dzięki Michałowi Elwiro Adriollemu zaczęli nad Świder przyjeżdżać z Warszawy letnicy spragieni spokoju i odpoczynku nie gdzieś daleko, a całkiem blisko domu.

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *